wtorek, 7 czerwca 2011

Wierzbowa gewęda, czyli tempora mutantur

Był sobie najzwyczajniejszy las; trochę piękny, trochę podstępny, nieco tajemniczy i ciut fałszywy, bo z lasem zwykle tak bywa. Wrażenia zależą od aury, pór roku, wad wzroku i współczynnika spostrzegawczości obserwatora. Las zamieszkiwały zwierzęta duże i małe, owady piękne i upierdliwe, zajadłe i zjadliwe, istoty latające i pełzające. Dopóki siedziały w lesie, nie było widać perspektywy, bo drzewa wszystko zasłaniały gęstym finezyjnym parawanem.

Ale żeby nie było, że wszystko dokładnie mgłą owiane i liśćmi otulone, zdarzały się sytuacje ekstremalne, kiedy pragnienie kazało mieszkańcom lasu wychylać łby, poroża, czułki, kopyta, organa ssące i kłujące... Wówczas całe rozległe łańcuchy pokarmowe wylegały na sielską do znudzenia polanę...Polana -wiadomo: soczysta trawka, kwietne kolorki, na niebie słoneczna tarcza i to co nad wyraz nęciło: strumyk z krystalicznie czystą wodą. Nad nim stara wierzba, której witki predystynowały ją do roli czcigodnej nestorki, załamującej ręce nad lasem, polanką i całą barwną menażerią.

Będąc wierzbą głosu nie miała, a gdy kto milczy, zdaje się być istotą rozumną i roztropną. Nie kłapiąc ozorem nie jest w stanie ujawnić głupoty w niewłaściwym, albo właściwym momencie; na temat, albo od rzeczy. Wszyscy wierzbie kłaniali się zatem czołobitnie, szczególnie, gdy pić się chciało. Aby zaczerpnąć ze strumienia, musieli przygiąć karku, grzbietu, odwłoka... Czasem nawet wtulić uszy, słuchy, macki..., obniżyć loty, wtuliwszy marne, acz dumne skrzydła. Zanurzali w krystalicznej wodzie najróżniejsze otwory gębowe, ryjki, dziobki, mordki i wszelakie organa przystosowane do żłopania, chlipania, zasysania i parskania. Niejedno zwierzątko umoczyło przy tym łeb, czułkę, mackę, trąbkę..., wychodząc przy tym na trąbę, ewentualnie dając ciała, albo nogę. Stara wierzba z godnością przyjmowała honory, a wiatrowi dawała się wyszumieć, zmętnić wodę, a i kijków do mrowiska też czasem dostarczała.

Tak oto jako pierwsza wyległa do wodopoju rogacizna, wierzgając na prawo i lewo kopytami, szczypnąwszy tu i ówdzie ździebko, a nad strumykiem mlaskała z zapamiętaniem życiodajny płyn. Rogacizna pokłoniła się tradycyjnie wierzbie, a jej odgałęzienia z dumą przyrównała do własnych rozłogów, mniemając, iż owo podobieństwo rozumu jednakowoż dotyczy. W tym jakże ważkim momencie nadleciały muchy, irytując zuchwałym bzyczeniem i chmurząc miłość własną parzysto i nieparzysto kopytnych. Te pooganiały się chwościkami, po czym wydarły z kopyta, zostawiając typowe ślady na soczystej trawce.

Przyszła pora na zające. Owe jak zwykle zestrachane, wyszczerzyły ząbki, pozorami śmiechu maskując swoje fobie i społeczne lęki. Drżące omyki pomknęły ku ruczajowi, dygnąwszy zgrabniusio przed wierzbą, która znowuż załamywała wiotkie witki. Siorbnęły nieco i chociaż ogarami nie były, poszły w las!

Po chwili zza rozłożystego leciwego dębu ociężałym krokiem przydreptał niedźwiedź. Na stojąco oddał honory wierzbie, bo zawsze marzył o wyprostowanej postawie i ponadprzeciętnym wzroście. Inni fakt ten przypisywali niskiemu poziomowi jego ego i kompleksom. Gniótł go ciężar permanentnej nadwagi, więc szybko wrócił do pozycji na czterech łapach. Unurzał pysk w strumieniu. Wówczas dopadła go brać z leśnej barci. Kłując zaciekle w obfitą część ciała, jęła wymierzać karę za domniemane zeżarcie zakazanego miodku. Uciekł misio na czterech, bolejąc nad balastem wyżej wspomnianej nadwagi i przyniskiego ego. Miś uciekając minął szczwanego liska, który kitą wyraził szyderstwo, mądrą wierzbę obdarzył sprytnym komplementem i chyłkiem śród wierzbowej aprobaty zaczerpnął spory łyczek ze strumienia. Ominął syczące gadziny, zabrylował kolorem sierści i błyskiem w przewrotnym oku. Na ten widok zarechotały żaby i na wszelki słuczaj dały nura pod otoczaki, które ich prześmiewcze kumkanie otoczyły bezpiecznym azylem .

Wszystkiemu towarzyszył raz skłócony, a raz radosny ptasi desant, który upatrzył sobie wierzbowe lądowisko. Z niego co rusz urządzał wycieczki i harce do ruczaju, by zapewnić higienę skrzydełkom, postroszyć piórka i pomoczyć dzióbki.
Na wierzbowych gałązkach wiódł w międzyczasie boje o jak najwyższą lokalizację, bowiem na przejawy społecznego awansu nie był obojętny. Z tegoż wysokiego poziomu mógł śledzić polanę i jej zacnych gości.

***

Tymczasem pewnego chmurnego dnia w niniejszej bajce pojawił się CZŁOWIEK, choć nie o ludziach być miała. Człowiek bowiem zawsze gdzieś się wkręci, goniony pędem ku ekspansji i zawłaszczaniu nowych terytoriów, transcedentalnych obszarów. Człowiekiem owym był Drwal- znany ze swego profesjonalizmu i lecących wokół jego postaci wiórów. Wprawnymi ruchami ściął Wierzbę Nestorkę, a z jej wiotkich witek uplótł nowiuteńkie androny. Owe podarował nadobnej córce Leśniczego, zdobywając tym samym jej serce i rękę... Na weselu nie byłam, bo trunków nie pijam. A co było potem, opowiem kiedy indziej...., gdy w pobliżu nie będzie podstępnego Gajowego, któremu Leśniczanka wpadła w oko niepomiernie... Albo sami się domyślcie.

A las, polana i strumyczek dalej wiodą sielskie życie i tak naprawdę nic się nie zmieniło, bo natura naturą pozostaje, czy nam się to podoba, czy nie! Jedynie nad strumieniem niepostrzeżenie wysiała się i obrosła w delikatne listki brzoza samosiejka, przejmując tym samym rolę milczącej nestorki...

0 X skomentowano:

Obsługiwane przez usługę Blogger.