czwartek, 27 lutego 2014

I kudłate, i łaciate...!



No pocałuj w mordę jeża!
Pocałować też się daj!
I z radarem nietoperza
przeleć choćby cały kraj.

Weź za łapkę, pogłaszcz pyszczka,
pyska myszce szarej daj.
Poprzymilaj się modliszce,
serenadkę świerszczom graj.

Podrap czułkę małej pszczólce,
osę miodkiem osłodź też.
Choćby zazdrość żarła jeża,
jeżozwierza pod włos pieść.

I bez zwłoki tul odwłoki,
płucotchawki, skrzela ryb.
Zającowi pochwal skoki
i sarenkę zwinną zdyb.

Swym pazurem postrosz kurę,
gdy natury pieje zew.
Czasem bądź jak kundel bury,
kiedy indziej jak król lew.

Bo tak piękna matka ziemia -
wokół wszystko niczym cud:
norki, gniazdka i żeremia.
Zobacz jak cię kocha bóbr!

Mnie bądź misiem, turem, bysiem!
Twoją łanią będę ja.
Nie sprzeciwiaj, misiu, mi się,
bym nie była hiena zła.

Jak leniwiec mi się nie leń,
który na gałęzi zwisł.
By nie orzekł nikt żeś cielę,
a nie tygrys, albo ryś.

Nie bądź małpą, nie bądź osioł!
W tym zwierzyńcu do mnie lgnij.
Wszystkie zgryzy miejmy w nosie.
Ale ... strzeż się innych żmij!

środa, 26 lutego 2014

Raport komisji o stanie zdrowia wobec zagrożenia syndromem przerostu słowia

My nie jesteśmy wyjątkowi.
My tylko mamy drobną skazę -
pisanie wierszy – nałogowe -
słowotok w genach plus emfaza.

Stan rozpisania niestabilny,
o rokowaniach szkoda gadać.
Przebieg klinicznie infantylny,
który natychmiast trzeba zbadać

i leczyć, leczyć, póki pora!
Aby się nie stał terminalnym!
W dobie, gdy służba zdrowia chora,
zdrowym, poeta, niby ma być?

Do babki mądrej, do znachora?
Szamani, odczyniacze, gusła...?
Prewencja, moi mili bracia:
tabula rasa, kartka pusta!

Zapobieganie lirycznościom,
przeciwdziałanie przez milczenie!
Miast wylewania słów z wnętrzności,
lepiej weź coś na przeczyszczenie!


wtorek, 25 lutego 2014

w talii - osa

kiepsko wpisuję się w liryzm
w czasie przeszłym i rzeczywistym
mażę się kiedy marzę

ja - Elka z gatunku satyrycznych
od urodzenia nie do zniesienia
ryczę gdy liryczę
popadając w gatunkową śmieszność

wybieram groteskę farsę –
ot fraszka co zaszła za skórę
dotknęła DNA

szczątkowe skrzydła - atawizm
żądła - więcej niż dwa

trefnisia w talii - osa
śmiechem użądli gdy łka

poniedziałek, 24 lutego 2014

Wybacz, Wisławo, jam prostą babą...!

Kamienie
"Pukałam do drzwi kamienia".
Skamieniałam, kiedy otworzył.


cebula
"a w cebuli cebula"
rozebrałam do naga,
a w garści - burak.


Los
"Los okazał się dla mnie jak dotąd łaskawy."
Dlaczego? Bom dla niego polem do zabawy!

niedziela, 23 lutego 2014

krótka rzecz o sposobie na niewygodny problem

"wstrzyknij psu denaturat
a zdechnie" wierny przyjaciel

nim zamknie ślepia
spojrzy głęboko w twoje oczy
i zobaczy
jak bardzo różni się od człowieka


sobota, 22 lutego 2014

Skype me! - cz. 2

A wiesz, Kochanieńki, wczoraj byłam u mojej młodszej koleżanki. Pijemy sobie naleweczkę dla zdrowotności... A ona mi nagle mówi, że ta Kowalska – Cesia, to już strasznie słaba i że z nią niedobrze, że już „pod siebie robi”... No to ja ją pytam: A pod kogo niby miałaby robić, jak nie pod siebie?! No i się koleżanka obraziła, że ja to jestem wredna i nieczuła. Powiedziała to dokładnie tak samo jak mawiał był mój św. pamięci... Świeć Panie...! A pamiętam dobrze, bo pamięć przedwojenna, że ho, ho...!

Najciekawiej to z tym świeceniem było! Bo on to taki był konserwatysta, że w sypialni nigdy światła nie zapalał i zawsze po ciemku. Więc kiedy go już dopadła skleroza po osiemdziesiątce, to zapomniał zgasić. Więc ja go się pytam (bo przy świetle, tom go dosłownie nie poznała): A pan to do kogo? A on mi na to, że do żony, ale że ja do niej zupełnie niepodobna, bo taka cała pomarszczona. To ja mu na to, że to tylko pomięta piżama! No i potem to już tę piżamkę razem wygładziliśmy... chi, chi...!

Ale wracając do tej mojej koleżanki – do Brońci – ta to dopiero ma sklerozę! Gadamy z nią kiedyś na skyp’ie, a ona mi w środku rozmowy przerywa, że się żegna, bo do kuchni musi, bo krupnik przypali. To ja jej mówię, żeby lapka ze soba zabrała, bo muszę dokończyć, co zaczęte... A ona, że niby jak? Że laptop u niej tylko w pokoju... To ja się ją pytam, czy ma wi-fi, a ona, że tak, ale że schowała to ustrojstwo w „dobre miejsce”, a teraz zapomniała, gdzie to miejsce z tym wi-fi się znajduje! A młodsza ode mnie o trzy lata!

I wiesz, Słonko, ja tak sobie myślę, że to przez tę akcelerację, co po wojnie przyszła – tak się szybko młodzi rozwijają, że zanim się zestarzeją, to już dziecinnieją!

A teraz to ja już się żegnam, bo dla żony prawnuczka - na Urodziny - robię stringi na szydełku. Muszę skończyć na jutro, żeby nie było, że na jutro - futro! No to paaa! Skype me innym razem, to Ci fotkę tych stringów pokażę!

czwartek, 20 lutego 2014

Skype me!

Mówisz, że nie wypada. A ja ci powiem, że i owszem. Wypada. Wszystko mi wypada, bo w moim wieku, to fiu, fiuuuu...!
Jaki wiek? Mam, koleś, sto pięć lat! A ten avatar to taka ściema, żeby podpuszczać, choć... hmmm.... popuszczam, bo w tym wieku zaworki już nie te. No i mnie wszystko wypada. Rozumiesz? Wszystko! Zęby, włosy, z rąk leci też. No dosłownie wszystko! Cycki już dawno opadły i powieki. I nie pomoże ani wizaż, ani plastyka. Tylko avatar. Tylko avatar.
A ci poeci to myślą, że jestem dżaga!!! A ja prędzej Baba Jaga! Wiedźminka! Babinka... Jeden to mi kiedyś napisał: żabciu. No to go zapytałam, czy sugeruje tym królewnę. A on zapytał: A dasz się pocałować? No to mu pozwoliłam. I wskazałam gdzie...
No to co, że nie wypada? Już ci mówiłam – mnie wszystko wypada. Ale najlepszy numer był na weselu prawnuczka, jak mi proteza wypadła – i do rosołu! I chlup! I było wesoło, bo w moim wieku to i demencję wypada udawać, bo kto uwierzy, że we łbie jeszcze ho, hoooo...!
A żona prawnuczka (idiotka) to mi w prezencie z wakacji przywiozła Lecytynę! No to wypadła z hukiem, bo wypadało w końcu zapytać: Kawa? Herbata? Płaszcz? Tak pędziła po schodach, że się rozpłaszczyła! Wariatka! Mnie?! Lecytynę?! A ona co? Co ona pamięta? Ja to nawet Pierwszą Wojnę! A ona?! No co ona?! Siusiumajtka!
Ale ukradnę jej fotkę. Taką w mini. Będzie niekiepski avatar! A jak go jej pokażę na portalu...! Że nie wypada? Staruszkom wszystko wypada.
Wypadam teraz, bo się z kumplami umówiłam na pokera. Smarkacze! Oszukują, a ja udaję, że mam zaćmę. I też oszukuję. I wygrywam! Z czasem. Wszystko wypada. Wpadaj czasem – skype me! Następnym razem włączę kamerkę, chi chi...!



Uwaga: Wszelkie podobieństwo..., to niepodobieństwo!!! :))))
wtorek, 18 lutego 2014

konformiści

rozum urodził się przed nami
miał kręcić ziemią na niepodobieństwo
zgodnie z planem, osią, symetrią, orbitami

urodził się tuż przed wolną wolą
bez której byłby ledwie połową mądrości

potem na świat przyszliśmy my
z wolną wolą do niewolenia
z rozmysłem do kręcenia światem
światłem, cieniem, zachmurzeniem

z mędrkowaniem i nierozumieniem
z brakiem wyboru i ze swobodą
zamieniliśmy rozum na spryt
mądrość - na drobne, wygodne
ilorazy inteligencji

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wiersz zaplątany zimą w letni deszcz

Gdy już na dobre zatrzesz ślady
spaceru Jednaczewską Groblą,
kiedy to deszcz nas letni całkiem
zaskoczył i solidnie omżył...

Kiedy wymażesz już z kretesem
drobną osóbkę, którą chciałeś
od tego deszczu móc osłonić -
jak parasolem - własnym ciałem...

Kiedy już pamięć moja zechce
łaskawie zatrzeć tamte ślady,
ławeczka tylko na Bulwarach
zapłonie w słońcu bez żenady,

że wszystko co się zdało piękne,
potem jak liść w brudnej kałuży,
który w scenerii tego deszczu
jak płochy młokos się zadurzył,

aby po czasie się utopić.
I przepaść. A gdy wyschnie woda,
pomyśleć smutno, że co piękne,
bywa złudzeniem. Tylko szkoda

tych wszystkich wierzeń w granie tęczy,
w jej niezniszczalność, w obietnice,
że takie siedmiokolorowe
może być liścia w deszczu życie.

Ławeczka kiedyś też pozbiera
kolejne strugi letnich deszczy.
Wtedy rozbiorą i wyrzucą
wspomnienia, których nikt już nie chce...

czwartek, 13 lutego 2014

kalkulator

„bo w życiu szczęście jest na raty”-
 bankowo rosną zań odsetki.
prowizja nie da się umorzyć.
a licho windykacji nie śpi!

jeśliś zaciągnął dług ogromny
uśmiechu, szczęścia, pomyślności,
to spłata będzie też do śmiechu,
którego nikt nie pozazdrości.

złorzeczyć przyjdzie, że „to lichwa!”
że „wszak nieludzkie takie szczęście!”,
za które puszczą cię z torbami
i będziesz tułał się po mieście

jak łazarz jakiś – humanista,
bez kompetencji do liczenia.
choć symulacja była ścisła
 zobowiązania do spłacenia.

następnym razem za gotówkę!
choćby kusiło wielkie szczęście.
lepiej trywialne – za złotówkę.
bo słono spłaca ten, kto z gestem...!

wtorek, 11 lutego 2014

Uposażony: Świat

Są różne matki i różnie kochają,
bo różnie były przez swoje kochane.
Dają to z siebie czego nie dostały,
albo obficie były obdarzone.

Są dzieci różne, bo odmienne gniazda,
w których nie było dla wszystkich jednako;
niektóre nadto wykarmione – tłuste,
a inne głodne - chude mizeraki.

Gdy wyfruwają, loty mają różne.
Odmienne karmy i płodzą odmiennie.
Przeszłość da procent, jak papiery dłużne.
W przyszłości „różnych”, z pewnością, przybędzie

światu. Bo przecież hoduje się młode
 nigdy dla siebie, lecz właśnie dla świata!
Świat je zagarnie – z nadmiarem bądź głodem,
choćby zaborcza była miłość matek.

Choćby nie chciały oddać i na własność
do końca życia zatrzymać przy sobie,
albo dla siebie (zachłanność i zazdrość).
A przecież dziecko - choć ich - wolny człowiek.


niedziela, 9 lutego 2014

ograne sceny

między wątek i osnowę
wplotę mróz i wsnuję słowa,
bo fabuła trąci nudą,
teatralną wprost obłudą
tej postaci, która w planie
grała chwilę na ekranie.

potem – klaps! i nowa scena
już bez chwili bez znaczenia.
tu: stop klatka - bezruch w kadrze –
zamarznięta woda w wiadrze
i pan mróz – też osłupiały,
że go słowa zamotały.

i że szarpią wątki brzmieniem -
tym, że chwila ma znaczenie,
że nie wolno profanować
czasu, który zastygł w słowach.
bezpowrotnie w akcji przepadł
jak przygięty cień człowieka.


piątek, 7 lutego 2014

Następnym razem policzy ludzi

- A niech to jasny szlag...! – pomyślała i opatulona kosmatym swetrem podążyła ścieżką biegnącą wzdłuż szpaleru nagich parkowych drzew. Liczyła cienie, ale było ich tak dużo, że co jakiś czas zaczynała od nowa: - Jeden, dwa, trzy… W tę monotonię uciekła od nieokiełznanych myśli. Chciała wtopić się w cienie, stać się przeźroczysta, niewidzialna, a może nawet bezcielesna… Po kolejnym „dwa” potknęła się. Spojrzała pod nogi – nie zauważyła żadnej przeszkody, więc mechanicznie kontynuowała: - Trzy… Kolejne potknięcie i odczucie, jakby ktoś chwycił ją za kostkę. Ale nikogo nie było. Ze zdziwienia zgubiła rachubę i zaczęła od początku: - Jeden, dwa… Tym razem omal nie upadła na ziemię. Zatrzymała się, rozejrzała wokół i krzyknęła:
- Co jest, do cholery?!
- Nie co, nie co! Zapytaj lepiej kto! I do diabła, przestań liczyć! Nienormalna jesteś? Wariatka?! We łbach się tym babom przewraca!
Usiadła. Dokładnie tam gdzie stała - między którymś_tam a którymś_tam cieniem. Zaczęła dygotać. Poczuła zimno, którego wcześniej nie czuła. Rozryczała się. Siedziała na środku alei, pewna, że postradała zmysły, albo że prześladuje ją duch, zjawa, upiór…
- No i czego ryczysz, debilko?! Przecież to nic nadzwyczajnego. Przecież to ja – wizualizacja twojej idiotycznej chęci bycia niewidoczną. I jak ci się podobam? He he...! Piękność, no nie?!
Próbowała wodzić wzrokiem za głosem, ale wysiłki spełzały na niczym. Głos dobiegał znad głowy, po chwili zza pobliskich krzaków, następnie wrzeszczał wprost do ucha:
- Głupia! Fantastka! Wariatka!
Poderwała się do ucieczki. Chciała znaleźć się w swoim pokoju. Nie chciała słuchać, słyszeć, rozumieć. A zresztą! Jak zrozumieć?! Gada z jakąś Wizualizacją! Naprawdę oszalała!
Zapragnęła zamienić się w drzewo. Drzewa nie muszą słuchać, nie muszą odpowiadać, nie muszą uciekać, drżeć z zimna. Nie mają serc, które kołaczą ze strachu… Są takie spokojne… Głos ucichł. Wróciło opanowanie. Wrócił spokój. To dziwne – przecież licząc cienie nie była spokojna… Potem też ten strach..., a teraz wszystko odpłynęło, wszystko kołysało, usypiało… Księżyc jakby się przybliżył, niemal do policzka, niemal na wyciągnięcie ręki… Wyciągnęła ją więc, ale nie miała siły by go dotknąć, pochwycić… Nie mogła zacisnąć pięści...! I było jej to obojętne. Nie czuła niczego poza miarowym kołysaniem i głębokim przekonaniem, że w jej nogach tkwi niezłomna siła - siła, która sprawia, że mocno stąpa po ziemi...!
- Stąpa?! Uświadomiła sobie, że tkwi w miejscu, że nie może zrobić kroku, że otaczają ją cienie… I że jest jej to absolutnie obojętne. I że nie musi niczego, absolutnie niczego wizualizować, aby się spełniło. I niczego nie liczy… I na nic nie liczy. I nic się nie liczy…



***

Kiedy obudziła się, ostrożnie poruszyła lewą stopą, zaraz potem prawą. Zacisnęła pięści, zwolniła uścisk, wyprostowała palce… Usiłowała odgadnąć, w jakiej przestrzeni się znajduje. Czy istnieje czas, czy jest może tylko tykanie zegara? Co, jeśli czas jest złudzeniem, albo pamięcią neuronów, które utrwaliły dawne obrazy, dźwięki, smaki, zapachy…? Co, jeśli to one przechowały wszelkie ulotności, a teraz wyświetlają migawki - zupełnie jak w Starym Kinie…?
Postanowiła otworzyć oczy, pomimo obawy, że materia przestała istnieć, bądź że przybrała zupełnie nową nieznaną formę bytu. A nieznane budziło strach, niszczyło niedawny wszechogarniający spokój. Poczuła jakiś ruch - nieznaczne drgnięcia materaca. Satynowa pościel zaszeleściła. Coś mokrego i ciepłego dotknęło jej policzka, kilkakrotnie go musnęło, a po chwili to coś zaczęło skomleć… Kiedyś, przed erą absolutnego spokoju, jej pies budził ją w taki właśnie sposób. Domagał się spaceru, domagał się wstania z łóżka. Szantażował poszczekiwaniem. Dawny nawyk wrócił – w jej świadomości obudził komendę: wstać! Trzeba wreszcie otworzyć oczy i przekonać się, co aktualnie jest prawdą, co aktualnie otacza. O ile w ogóle prawda istnieje. Jeżeli w ogóle coś ją otacza.
Ostrożnie sięgnęła dłońmi do oczu. Poczuła ciepło powiek i gładkość gałek pod nimi. Poczuła szorstkość rzęs. Sprawdziła, czy brwi są równie szorstkie i jak kiedyś - nieco asymetryczne. Delikatnie uniosła lewą powiekę, zamknęła, znowu otworzyła. Potem prawą. Zobaczyła, że nie ma cieni, że przez firankę sączy się jaskrawe światło. Zobaczyła, że firanka jest … Jest więc materia - pies, jej ciało, pościel, chłodna satyna.
Poderwała się na nogi – sprawdzała pośpiesznie, czy da radę stąpać. Dawała radę. Sięgnęła po szlafrok, wsunęła stopy w kapcie i poszła w kierunku drzwi wiodących do ogrodu. Pies był szczęśliwy, merdał ogonem, pobiegł wprost pod ulubione drzewko. Podobnie jak kiedyś. Tak, jakby nic się nie stało, jakby nie było tamtej ery, w której nic..., absolutnie nic…
Zaparzyła kawę. Zapach był silny, hipnotyzował ślinianki, władał kuchnią, władał przestrzenią, władał jej zmysłami, jej wolą, a właściwie uległością. Sięgnęła po papierosa. Odruch też nosił znamiona władcy, władcy absolutnego. Posłuszną nagradzał pozorem spokoju, udawanym rozluźnieniem mięśni i wyciszeniem myśli. Zaciągnęła się, by po chwili uwolnić chmurę dymu – wszczął walkę o hegemonię z woniami snującymi się między kuchennymi sprzętami.
 - Nie wygrasz ze mną – papieros syczał nie wiedzieć do kogo. Może do kawy, może do zapachu, a może do niej… A może do siebie. Syczał, dopóki w popielniczce nie spoczął kikut przesiąknięty żółtą nieestetyczną zawartością.
Było wszystko sprzed… Jakby nie było tamtego, jakby tamto nigdy nie zaistniało. Jakby słowa - ”wariatka, debilka” - nie padły. Ale te słowa nadal były. Pulsowały. A skoro były, istniało również tamto. Istniał więc absolutny spokój, jak też absolutny pierwotny strach. Nie było już tylko czego rachować, liczyć, podsumowywać. Zostało w szpalerze, w kołysaniu, w cieniach… W twarzy księżyca. W milczeniu księżyca. Zostało w miejscu, w którym niegdyś serce przestało odliczać…



czwartek, 6 lutego 2014

Bilans

Siedzę z ołówkiem, no i z kartką.
Sumować trzeba w końcu grzeszność.
Aby grzecznością tak nie grzeszyć,
no i nie popaść przez to w śmieszność.

Po lewej grzechy – te z siódemki.
Po prawej – bardziej osobiste.
Jakoś mi bilans nie wychodzi –
 kłania się łeb nie nazbyt ścisły.

I trudno dojść mi do rozumu,
ale dochodzę! Na piechotę!
Do grzechu, co mi go brakuje,
a brak spartolił tę robotę!

Trzeba nadrobić – mus po prostu
zgrzeszyć mądrością, by na starość
z powodu braku (powiesz: postu!)
u furty nie rzekł Piotr: Ofiaro!

środa, 5 lutego 2014

Babuleńki

Marzenia przecież miały się nie starzeć,
a pokuliły – niczym starcze wierzby.
Nie, że przygniotły przedeptane lata
i liczne wiosny.

Zebrały może zbyt wiele niespełnień
i prztyczki nosa im utarły nieco.
Marzenia stare – siwe emerytki -
ubóstwem świecą,

gdy nie ma środków, by zaparzyć ziółek -
w portfelach marzeń brzęczą śmiechem drobne.
I choć w starości swojej nadal piękne,
lecz niewygodne.

W akt notarialny wpiszmy dożywocie,
bo nie ma rady – bo mus je dochować.
Niech brzmią bajami na przypieckach - godnie,
dopóki człowiek

może przytulić i nie cofnie ręki
od tych nestorek z lekka zdziecinniałych.
Wrośniętych w życie na złe i na dobre,
w uczuciach stałych.
Jerzy Nowak - Wierzby
http://sklep.ryneksztuki.eu/popup_image.php?pID=1767

wtorek, 4 lutego 2014

"Jeżeli jest, jeżeli jest... prawdziwa..."

piękne marzenia o romantycznej...
te się sprawdzają w wierszach lirycznych.
w życiu są rzadsze niż czterolistna -
zazwyczaj w książce suszą jej listki
dawno bez soków, bez chlorofilu.
wygasłe truchła minionej chwili,

która mignęła ledwie i prysła.
najczęściej złudzeń tylko igrzyska,
po których budę cyrku zwinęli
i koniczyny nie ma co dzielić
na cztery ręce tak obcych dwojga.
było? minęło. będzie co los da.

o czterolistnych warto romansach
pisać wierszyki westchnienia warte.
ciężkie upadki, gdy się okaże,
że tak się udał ten spektakl marzeń -
jak w cyrku bywa straszno i śmieszno,
kiedy lwu treser do paszczy. niech to!

wniosek zostaje po romantycznej,
że to ma wartość, co nieliryczne.
a może plecie poeta – sceptyk,
bo doznał w życiu jedynie wierszy,
gdy jeszcze marzył - clown na arenie.
więc romantyczną wpisał w milczenie.

niedziela, 2 lutego 2014

po dramacie, który znacie (?)



Ona:
„muszę panu się pożalić”:
ja już tylko w piecu palę,
bo nad wyraz ciepło chwalę.

w kotle żale już się żarzą,
że skrzydlaty duch – ten gończy -
niepotrzebnie coś połączył,

Duch:
pod żebrami chłodem wieje -
kamień zimą nie ogrzeje -
już zawieja sad ugina,
przyszła zima. mrozem ścina.
no a plany insze były...

Ona:
duch utracił dawne siły,
kiedy mrozy wyziębiły.
duchy trzebaby do pieca,
ogień możnaby rozniecać.
bo choć zimne mogą sparzyć.

„chciałam panu...”, chciałam marzyć...
a duch wcale się nie palił.

On:
nie pal tyle, ducha ostaw,
bo za progiem wiosna, wiosna...!
będzie gorąc, słońce spali...
i ocali, i ocali...
przyjdzie wiosna i wesele!
dosyć żali, dosyć żali.
ciepła będzie jeszcze wiele.

Ona:
muszę panu się pochwalić -
chociaż trudno ducha spalić,
bo duch mało kaloryczny –
to już widzę łan pszeniczny -
cały w słońcu, w cieple, w złocie...
gorąc przyjdzie – po kłopocie.

muszę panu się pochwalić,
że udało się napalić -
teraz ciepło, teraz błogo,
gdy duch zmienia się... w nikogo.

S.Wyspiański: Chochoły

Obsługiwane przez usługę Blogger.